Słoneczna Sakura

Pożegnanie z Japonią

MoniaMonia

W przedostatni dzień pobytu w Kraju Kwitnącej Wiśni pozwalamy sobie na odpoczynek już od samego rana i nie nastawiamy budzików. Wstajemy leniwie po 10.00, bez grama wyrzutów – w końcu to ostatni dzień, zamierzamy go spędzić na słodkim nicnierobieniu. Na śniadanie schodzimy do przestronnej kuchni, którą współdzielimy z gospodarzami. Pani domu – Mariko jest tego dnia w pracy, jednak jej mąż pracuje już tylko 3 dni w tygodniu i trafiamy w jego wolne okienko. Choć po angielsku mówi słabo, udaje nam się uciąć krótką pogawędkę przy śniadaniu. Zostajemy uraczeni pyszną kawą, przy której rozmowa schodzi na katany i przodków. Nasz gospodarz znika z błyskiem w oku i pojawia się po chwili z kataną w ręku. A w zasadzie na rękach – miecz jest bowiem z namaszczeniem wniesiony oburącz i spoczywa na specjalnie do tego przeznaczonym podeście. Okazuje się, że katana, którą udaje się nawet (za pozwoleniem, a nawet z inicjatywy właściciela) ująć w dłonie, jest samurajską pamiątką po rodzinie naszego gospodarza i przekazywana jest od kilku pokoleń już od ponad 300 lat.

Po tym namacalnym kontakcie z historią, pan domu znika nam z oczu ponownie, mrucząc pod nosem coś o samurajach. Wraca z naręczem ulotek opisujących ciekawostki miasta o wdzięcznej nazwie Sakura (sakura to nazwa słynnych na całym świecie - i ściągającym w okresie kwitnienia tłumy z całego globu - ozdobnych drzew wiśniowych i ich kwiatów), odległej zaledwie 10 minut pociągiem.

W mieście znajdują się zrekonstruowane domy samurajów z różnych szczebli w hierarchii. Przez chwilę kusi nas porzucenie propozycji na rzecz zaplanowanego leniuchowania, ale czy można przejść obojętnie obok miasta noszącego nazwę kwitnienia wiśni, którego w porze deszczowej doświadczyć nie można? I to jeszcze miasta samurajów – w obliczu katany jaka zabłysła przed naszymi oczami parę chwil wcześniej. Decyzja zostaje podjęta na korzyść nieplanowanego wypadu za miasto.

Nasz gospodarz oferuje się jako szofer, pakujemy się więc naprędce i ruszamy na stację – to znaczy tak nam się wydaje. Rzeczywistość jest bowiem taka, że zostajemy podwiezieni bezpośrednio do miasta – z ludzkiej uprzejmości, za którą jesteśmy wdzięczni – mamy bowiem okazję do zamienienia jeszcze kilku słów z naszym hostem. Okazuje się na przykład, że jedna z córek goszczącego nas małżeństwa spodziewa się na dniach dziecka, druga z kolei wyszła za mąż za Serba. Podróż mija nam szybko i wyskakujemy z auta tuż przed niewielkim budynkiem informacji turystycznej. Pracująca tam kobieta mówi po angielsku płynnie, zdecydowanie doradza nam wynajęcie rowerów, dzięki czemu będziemy mogli zwiedzić w parę godzin wszystko, co ma do zaoferowania miasteczko. Dostajemy krótki przewodnik, a uiszczona przez nas opłata za rowery - 500 yenów za osobę na cały dzień (zwrot rowerów do godziny 16.00) upoważnia nas dodatkowo do bezpłatnego wejścia do miejsc, które chcemy odwiedzić. Spontaniczny wypad rozpoczyna się zatem bardzo udanie. Potem jest już tylko lepiej.

Miasto Sakura jest małe, ulice spokojne, a z racji, że jest środek roboczego dnia – ruch jest bardzo wyciszony. Przejeżdżamy przez kilka głównych ulic i już po chwili docieramy do pierwszego drogowskazu dotyczącego samurajskich chatynek. Potem drogi, a w zasadzie dróżki i ścieżynki są praktycznie puste. Wjazd jest początkowo dosyć mocno pod górkę i raz musimy podprowadzić rowery. Otoczenie zrekonstruowanych domostw to tak naprawę normalna, zamieszkała okolica przywodząca na myśl spokojne, dalekie od miejskiego zgiełku tereny typowych przedmieść. Co jakiś czas przy domach widać niewielki ruch. Mijamy więc bawiące się na podwórku dzieci, starszego pana w słomkowym kapeluszu przycinającego misternie ukształtowane drzewka, nieśpiesznie przechadzające się po okolicy osoby czy zadbanego Vokswagena Transportera T2 na tle zardzewiałego wejścia.

Domy samurajów są zlokalizowane w bardzo bliskim względem siebie położeniu. Każdy kolejny przedstawia wycinek z życia coraz bardziej zamożnego mieszkańca – widać to przede wszystkim w wielkości budynków, ilości pokoi, ale też w wyposażeniu. Ja na przykład zwróciłam uwagę na szeroką gamę grzebieni do włosów zaprezentowanych przy jednej z kobiecych toaletek. Budynki są bardzo zadbane, czyste i puste. W trakcie zwiedzania 3 kompleksów spotykamy tylko jedną wycieczkę.

Dodatkowo – wszystkie foldery są rewelacyjnie przygotowane pod kątem anglojęzycznych turystów. W pozostałych miejscach, jakie odwiedziliśmy był to w naszym odczuciu częsty problem – informacje po angielsku były wielokrotnie hasłowe, sporo tekstów i historii nie było przetłumaczonych (nie licząc oczywiście folderów w centrach informacji turystycznej, których w świątyniach zwykle próżno szukać). Sakura zadziwiła nas pod tym względem. Obszerne opisy w folderach, a także wzmianki przy niektórych eksponatach stanowiły niezwykle miły akcent.

Do części pomieszczeń nie można było wejść, ale dzięki przesuwnym oknom, otwartym na oścież – wszystko jest bardzo dobrze widoczne. Reszta pozostała otwarta (oczywiście po zdjęciu obuwia) dla zwiedzających. W ostatnim z samurajskich przybytków możemy obejrzeć jak wyglądał proces rekonstrukcji budynków na podstawie wykonanych fotografii oraz oryginalnego przekroju, który ilustruje warstwy, jakie składały się na ściany domostw.

WAŻNE 🔔
Zwiedzanie samurajskich posesji w miejscowości Sakura jest niemożliwe w poniedziałki

Po zakończeniu wizytacji domów parkujemy jeszcze na parę minut przed niewielką świątynią. Błądzimy chwilę w jej okolicach trafiając na płyty nagrobne z jednakowymi, kamiennymi twarzami – być może trafiliśmy na miejsce zbiorowego pochówku? Nieco przed nimi znajdują się z kolei posągi w znanych nam już czerwonych „śliniakach”, przy których stoją plastikowe pojemniki ze złożoną w postaci drobnych monet ofiarą. Przy pudełeczkach dostrzegamy coś jeszcze – małą zabawkę oraz cukierka. Każdy modli się bowiem na swój sposób i składa ofiarę, jaką może i jaka jest dla niego ważna – te przypuszczalnie zostały zostawione przez jakiegoś malucha. Zatrzymujemy się w tym miejscu na chwilę przemyśleń.

Później robimy małą „rundkę” po mieście - przejeżdżamy przez park, na poczcie kupujemy znaczki do kartek, których jeszcze nie posiadamy, zatrzymujemy się na szybki posiłek w 7eleven. W jednym z przewodników odnajdujemy informację o małym sklepie z pamiątkami – miniatura witryny robi na nas przyjemne wrażenie i postanawiamy tam zajrzeć. Poszukiwania zajmują chwilę, posiłkujemy się radami mieszkańców, pedałujemy mocno pod górę – co w ponad 30 stopniowym upale daje się mocno we znaki z każdą upływającą minutą i każdym kolejnym „machnięciem” pedałami. Ostatecznie udaje nam się sklepik znaleźć.

Trip Advisor - Tezakuri

Kramik jest uroczy, znajduje się tutaj sporo drobiazgów – biżuteria, chusty, wzorzyste materiały, pięknie wyplatane koszyki.

Kupujemy kilka rzeczy i jedziemy dalej, ponieważ zostało nam jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia – rezydencja wzniesiona przez Masamoto Hotta – ostatniego feudalnego lorda Sakury. Kompleks jest przepiękny, jesteśmy w nim sami, do zamknięcia została tylko godzina. Spacerujemy więc boso po przyjemnych drewnianych deskach i matach tatami, obserwując jak przez (na wpół przymknięte) drzwi z rozpostartym na deskach kremowym papierem, wdzierają się ciepłe promienie słońca. Z tarasów można karmić oczy widokiem soczystej zieleni, wypielęgnowanej, skąpanej w świetle popołudnia. Ogarnia nas błogość, siadamy na tarasowych deskach, mając w sercu trochę żalu, że to już koniec naszej podróży, zmieszanego z ogromem szczęścia, że Japonia postanowiła się z nami pożegnać w tak pięknym stylu i zostawiając nam tak słoneczne ostatnie wspomnienia.

Potem wsiadamy ponownie na rowery i jedziemy przez wyludnione miasto, przecinając kolejne skrzyżowania, mostki, boczne uliczki, w które wjeżdżamy z pełną premedytacją. Nasze dwukołowe środki transportu oddajemy 20 minut przed czasem i wsiadamy do pociągu. W Yotsukaido robimy jeszcze ostatnie „turystyczne” zakupy. Wchodzimy po kilka drobiazgów, wychodzimy z naręczem toreb, w których skrywają się piękne, malutkie filiżanki bez uszka, za to z płatkami kwiatów wiśni, papiery do origami, pałeczki w rozmaite wzory, wachlarze, artykuły papiernicze.

Wracamy do domu – dziękując jeszcze raz naszemu gospodarzowi za pomysł jaki podsunął nam na ten dzień. Potem siadamy do akcji – pakowanie. Nasza świeżo zakupiona walizka będzie miała prawdziwy chrzest bojowy – wypełniona po brzegi słodkościami, słonościami oraz pamiątkami różnej maści, zostaje ostatecznie z powodzeniem zamknięta. Całą resztę naszego dobytku upychamy w dwóch plecakach i jesteśmy gotowi.

Wieczór spędzamy spokojnie, wspominając naszą, dobiegającą końca, podróż i przeglądając setki wykonanych przez te 9 dni zdjęć. W końcu zasypiamy mając pod powiekami jeszcze słoneczną Sakurę i jej przyjemnie bezludne uliczki.

Rano ze snu zrywają nas dwa budziki ustawione na 5 rano. Ogarniamy się, dopakowujemy ostatecznie bagaże, jemy śniadanie, dostajemy na wynos pyszne tosty. Przed wyjazdem zaznaczamy, tym razem w atlasie geograficznym – każdy ma swój patent – skąd przybyliśmy. Potem już wsiadamy w auto i po kilku minutach czekamy grzecznie na pociąg. Po kolejnych 30 minutach wysiadamy na lotnisku i tym sposobem zataczamy krąg w naszej japońskiej podróży. Oddajemy osprzęt, który zapewniał nam mobilny internet i wpłynął na dużą poprawę jakości naszego podróżowania i możliwość płynnego podejmowania decyzji transportowych :)

Potem kupujemy kilka pocztówek – wciąż mamy bowiem ze sobą znaczki, których nie udało nam się wcześniej połączyć z kartkami i nadać do Polski. Na szczęście na lotnisku znajduje się cała infrastruktura pocztowa, której okienka otwierają się zresztą w tym samym czasie kiedy skrobiemy na (kupionych w sklepie z książkami i artykułami papierniczymi) kartkach ostatnie słowa pozdrowień. Upewniamy się, że mamy dobre znaczki i kilka kartek ląduje w czerwonej skrzynce, gotowych do przebrnięcia tysięcy kilometrów. Nadajemy główne bagaże (nie obyło się bez drobnych przepakowań z tytułu zbyt dużej ilości kilogramów w bagażach podręcznych) i spacerujemy jeszcze kilka minut po lotnisku. Udaje nam się nawet znaleźć i zakupić parasolkę w kształcie gejszy, której tak usilnie poszukiwaliśmy ostatniego dnia w Tokyo. Cena jest praktycznie taka sama, więc ta lekcja (jak coś Ci się bardzo podoba, kupuj od razu) obyła się bezkosztowo.

Później pozostaje nam już tylko wsiąść w samolot, by po nieco ponad 10 godzinach wylądować w Warszawie… Wznosimy się w powietrze i rzucamy ostatnie spojrzenia w kierunku kraju, który zachwycił nas swoimi smakami, kulturą, niezwykłą uprzejmością, wilgotną zielenią parków, skinieniami i ukłonami Japończyków oraz bogactwem wrażeń, które na długo pozostaną w naszej pamięci. Ostatnie spojrzenie ma bardziej mentalny charakter ponieważ (podobnie jak w drodze do Kraju Kwitnącej Wiśni) siedzimy dokładnie przy skrzydle skrzętnie ukrywającym wszelkie widoki.

Najpiękniejsze kadry i błyszczące (zarówno w pełnym słońcu jak i ulewnym deszczu) wspomnienia, mamy jednak dobrze zachowane we własnych głowach…